Powieść Valerie Perrin "Życie Violette" w tłumaczeniu Wojciecha Gilewskiego to wyjątkowa lektura. Można początkowo odnieść wrażenie, że nie ma tu żadnej specjalnej akcji, ale z każdą kolejną stroną maluje się historia kobiety, która w życiu przeszła naprawdę wiele. Nie ma tu zbyt wiele radosnych treści, a z pewnością te nieliczne rozmywają się w nijakiej codzienności następującej po wręcz tragicznych wydarzeniach. Te fragmenty codziennego, spokojnego życia dojrzałej kobiety, którą poznaje się od pierwszych stron przeplatają wspomnienia i wydarzenia z bardziej i mniej odległej przeszłości dopełniające całego obrazu postaci - kobiety, żony, matki.
Ta książka wyjątkowo mnie wzruszyła (dosłownie). Nie sposób było nie przeżywać tych wszystkich wydarzeń razem z Violette, nie rozumieć, co tak naprawdę odczuła, nie podziwiać jej może nie tyle pogody ducha, bo nie uznałabym jej za kobietę szczęśliwą, co raczej spokoju i pogodzenia z codziennością, pójścia dalej. Ciekawostką jest tytułowanie poszczególnych rozdziałów przez autorkę swoistymi "złotymi myślami", jak chociażby: "Liście spadają, pory roku mijają, tylko wspomnienie trwa wiecznie", "Miłość jest wtedy, kiedy spotyka się kogoś, kto sprawia, że wszystko jest nowe" albo "Wspomnienie nigdy nie umiera, po prostu zapada w sen". To też nakreśla częściowo, jak w "toku" powieści kształtował się obecny charakter Violette, jak zmieniała się ona i jak ewoluowały jej przemyślenia.
Po przeczytaniu chciałam oczywiście więcej, zachłysnęłam się tą historią oraz pięknym językiem. Zachwyciła mnie ta wyczuwalna nadzieja, że zawsze po burzy musi kiedyś przyjść słońce i że warto doceniać każdą chwilę zwykłego życia, celebrować te piękne momenty, rozczulać się nad prostotą istnienia i akceptować życie takie, jakie jest, ze spokojem. Powieść nie jest radosna, ale napawa nadzieją, wzrusza i rozrywa serce jednocześnie dając wiarę w lepszą przyszłość. Wspaniała!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz